Zimowych porządków ciąg dalszy. Od rana wydawało mi się, że nie wieje i nie buja, więc zabrałem się za sprzątanie dziobu. W tym najdalszym zakamarku kabiny trzymam żagle i paliwo do kuchenki oraz piecyka. Na dziobie jest najsłabsza wentylacja. To nie był dobry pomysł żeby ulokować tam żagle,
ale cóż, stało się. Technicznie, to jedyne możliwe dla nich miejsce, bo są lekkie i zajmują dużo miejsca. Teraz trzeba szczególnie zadbać o tą przestrzeń. Wszystkie żagle trafiły do mesy, zajmując ją, aż pod sufit. Na szczęście okazało się, że nie jest tak źle jak się można było się tego spodziewać. Pleśń nie zadomowiła się. Jedynie w kilku miejscach na sklejkach można było zobaczyć zielony nalot. Całość wymyłem ludwikiem i słoną wodą, a jak wyschło to potraktowałem każdy centymetr powierzchni płaskich spirytusem. Zmieniłem też sposób trzymania worków z żaglami. Poukładałem je wzdłuż osi łódki, pod spód położyłem zwinięte w kręgi listwy grota, dzięki temu powietrze zacznie krążyć dookoła żagli. W dnach worki mają wszytą siatkę i w ten sposób, jest szansa lepszy przepływ powietrza przez ich środek. Do worków nie mogą trafiać mokre żagle. Mam pomysł jak je suszyć, ale to życie zweryfikuje. No to się nieźle rozpisałem na temat prostej i zwyczajnej czynności mycia łódki!
W międzyczasie pogoda bardzo stabilna. Wiatr, przechył, kurs, wszystko od rana niezmienne. Jak już sprzątamy to czas na zęzy. Cóż to takiego ta zęza? Przedstawiając zęzę, należałoby zacząć od tego, że jest to zmora każdego jachtu jeżeli chodzi o utrzymanie na nim porządku. To oczywiście moje subiektywne odczucie. Na wszystkich łódkach, od drewnianych po te z tworzywa i stali, zęza była przekleństwem. Zęza to przestrzeń pomiędzy podłogą a dnem jachtu. Czym głębsza tym więcej bałaganu się tam znajdzie. Cały kurz, resztki jedzenia, olej i paliwo z nieszczelnego silnika, zagubione narzędzia i cała reszta rzeczy, których podłoga nie zatrzyma. Pływałem na takich jachtach, gdzie w zęzie znajdowaliśmy puszki po konserwach i butelki. Na starych drewnianych jachtach, gdzie zęza była głęboka, wyciągaliśmy z załogami przedmioty trudne do zidentyfikowania przez to, że długo leżały w mieszaninie wody, ropy i oleju. Współczesne jachty mają coraz częściej płaskie dno i z reguły płytką zęzę. 15-30 cm. To zwiększa szanse na utrzymanie tej przestrzeni w czystości. Jednak jakbym nie starał się utrzymywać czystość na łódkach na których pływałem, zawsze jestem zdziwiony jak popodnoszę podłogi. Tym większe było moje zdziwienie jak podniosłem podłogi na Perle. Łódce, która została gruntownie wyczyszczona przed rejsem (zęzę myłem nawet myjką parową). Łódce, na której jestem sam i nie wnoszę nic z lądu od 79 dni. Zęza nic sobie z tego nie zrobiła, bo pod podłogami znalazłem obraz jakbym pływał z kilkuosobową załogą przez cały sezon i codziennie był w jakimś porcie. Skąd tyle błota, jeśli na morzu się podobno nie kurzy? Wyciągnąłem wszystko i powtórzyłem operację jak na dziobie. Woda plus ludwik, a później spirytus. Tak zleciało mi pół dnia. Wziąłem do ręki dziennik, żeby zapisać jakie warunki panują dookoła. Włączyłem wiatromierz, a tu na ekranie 30 węzłów!? Przecież wieje tak od rana, coś tu chyba jest nie tak. Wziąłem ręczny, który dostałem w prezencie od Henryka Jaskuły. Mierze… i 30 węzłów. Hmmm… (nigdy nie wiem jak pisząc wyrazić myślenie/zastanawianie się, więc póki nie wymyślę będzie to hmmm…) trochę to dziwne, ale faktycznie wiatr świszczy trochę na linach, a przechył łódki między 15-25 stopni. Fala też niemała. Udało mi się spędzić na dziobie, dobre 2 godziny i poodkręcać wszystkie podłogi jednocześnie. Jednak z każdym dniem utwierdzam się w przekonaniu, że człowiek jest w stanie przyzwyczaić się do wielu rzeczy. 30 węzłów to 7 w skali Beauforta i w prognozach pogody „siódemka” to już ostrzeżenie przed silnym wiatrem, a ja sobie porządki robię jakbym stał przy kei. Ci co mnie znają, wiedzą, że jestem fanem słodyczy. Czekolady miałem pochowane w zęzie, więc trzeba też zakładać, że czekoladowy nałóg potrafi doprowadzić do mycia zęzy nawet przy silnym wietrze. Niestety czekolady nie znalazłem ani jednej, tym samym ogłaszam ostateczny koniec słodyczy!
Dzień 80
W 80 dni dookoła świata! Zastanawiam się w którym roku została napisana książka pod tym tytułem? Kiedy by to nie było, to moja metoda zdecydowanie nawiązuje do wcześniejszych czasów. No nie udało się. Co gorsza od dwóch dni wcale szybciej nie idzie. O 2200 UTC wyłączyli wiatr. Wczoraj tak samo 2200 i po zawodach. Czyżby wiatr w tym rejonie świata obowiązywała cisza nocna? Zobaczymy jutro. Tymczasem, jak płynąć się nie da, to skupiłem się na organizacji komfortu pod pokładem. Wczoraj w nocy po raz pierwszy poczułem zimno w kościach, już od kilku dni jest niby w okolicach 15º, ale jakoś nie było to dotkliwe, aż do dzisiaj. Jak się wypływa z zimnego to człowiek nawet nie pomyśli, że mu zimno. Do dobrego jednak łatwo się przyzwyczaić i po tropikach, 14 stopni to głęboka zima! Ropy mam sporo, czas obliczyć na ile mogę sobie pozwolić grzania piecykiem. Wyciągnąłem komin. Zalałem zbiornik 4 litrami ropy. 2 litry już były. Przy 3 próbie uruchomiłem, tą dość chimeryczną maszynę. Choć nie powinienem o piecyku tak brzydko się wyrażać. Po pierwsze jest prezentem z Daru Przemyśla, a po drugie chodzi już, w ramach testu, 4,5 godziny.
Na krótkich rejsach załogowych zawsze byłem i będę przeciwnikiem ogrzewania. Łatwo się przeziębić i trudno wyjść z ciepłego na zewnątrz. Tu jednak jestem zmuszony nauczyć się z tym żyć, bo jak nie na łódce to nigdzie indziej nie wysuszę ubrań.
Cały dzień na dworze temperatura utrzymywała się na poziomie 14 stopni. Pod pokładem jest teraz 22 i to przy uchylonym luku. Nie mam zaufania do wentylacji, że dostarczy odpowiednią ilość powietrza, no i do samego piecyka też. Co prawda tylko raz, w trakcie zwrotu przez sztag, zakręciło powietrzem dookoła komina i w środku zrobiło się trochę dymu, ale za chwile było już w porządku. Ciekawe jak to będzie później. Przy okazji sprawdziłem czy da się wysuszyć coś na dziobie. Ubrania wyschły w ciągu 2 godzin. Jest nadzieja. Choć zapaszek ropy unosi się w powietrzu. W ramach ograniczonego zaufania wprowadza się na pokładzie zasadę: piecyk może być używany tylko przy rozszczelnionym luku i tylko w ciągu dnia. Nigdy gdy będę spał. Dodatkowo założyłem na dziobie koło piecyka czujnik czadu. Muszę jeszcze założyć więcej sznurków do suszenia ubrań i powinno być bardzo miło. Przy okazji poszukiwań pompki rowerowej, która służy do zrobienia ciśnienia w zbiorniku na ropę do piecyka, posprzątałem w dwóch szafkach, rozprawiając się z pleśnią, której nie było tak dużo jak się spodziewałem.
Muszę się trochę usprawiedliwić dlaczego tak wolno płynę. Miałem zamiar postawić jakieś większe żagle, ale za każdym razem gdy miałem wyjść, rozwiewało się do 30 węzłów. Tak 15 minut wiało, a później 2 godziny wiatru jak na lekarstwo. Tak bawił się ze mną wiatr przez cały dzień, aż się zmęczył i poszedł spać. Oczywiście o 2200.
Wróćmy pod pokład. Niby się nie napracowałem dzisiaj, ale jakoś ta nerwowa atmosfera z wiatrem sprawiła, że zgłodniałem. Co ja właściwie tu jem?
Dzisiaj na przykład, dzień zaczął się od mleka z ryżem i truskawkami! Oczywiście mleko w proszku, ryż instant a truskawki suszone. Jak byłem w przedszkolu to nie znosiłem ryżu na mleku z truskawkami, a z jabłkiem i cynamonem to podwójnie! Oj, na samo wspomnienie jeszcze tydzień temu dostałbym drgawek. Skończyły się płatki śniadaniowe, więc od kilku dni zacząłem przekonywać się, że może nie jest to taki zły pomysł? Dzisiaj zaryzykowałem i… zdziwiłem się, że jest całkiem smaczne. Co potrzeba robi z człowiekiem! Może jest tak, że do wszystkiego trzeba dorosnąć? Gdyby tak nie było, to by nie serwowali takich specjałów w przedszkolu! Jak trzeba to się wszystko polubi.
Dzisiejszy obiad za to był na bogato. Przepyszne kaszotto z burakami i kurczakiem (jeszcze raz Agnieszka wielkie dzięki, mimo 80 dni nadal jest pyszne!), a do tego liofilizowana sałatka z pieczarkami, oliwkami, ogórkiem konserwowym i papryką. No i oczywiście podwieczorek – kisiel z truskawkami. Z reguły nie jadam kolacji, ale dzisiaj zrobiłem wyjątek. Sprzątając jedną z szafek znalazłem zupę grzybową, dodałem do niej liofilizowany makaron i zjadłem :).
Praktycznie skończyło mi się „normalne” jedzenie. Została jakaś puszka oliwek i tyle. Od samego początku, oprócz kilku dni z rybami, główne danie dnia, czyli obiad, jem liofilizowane. Nie mam przy tym żadnych skutków ubocznych. Mam siłę, nie czuje się osłabiony, czyli funkcjonuje normalnie. Nie wypadają mi też zęby i włosy :). To dobra wiadomość po 80 dniach. To oznacza, że kolejne 80 też powinienem bez problemów przetrwać. Całość obiadów przygotowała moja rodzina i przyjaciele. Dzięki temu wszystko jest dobre i takie jak jem na co dzień. W tym wypadku jedzenie nie tylko daje mi energię, ale też mocno wpływa na samopoczucie. Jest łącznikiem z domem! Bardzo to fajne.
Po ugotowaniu posiłków, dostarczyliśmy wszystko do firmy Elena z Kokanina pod Kaliszem. Tam resztą zajęli się fachowcy od liofilizacji. Liofilizacja to proces, podczas którego jedzenie najpierw jest mrożone, a następnie suszy się je w odpowiedniej temperaturze. Dzięki temu dania zachowują swój kształt i kolor a po dodaniu wody zapach wyjściowego dania. Jem liofilizaty już 80 dni to wiem co mówię. Ta technologia pozwala mocno ograniczyć wagę zapasów i jest naturalnym sposobem konserwacji, bez udziału środków chemicznych. To na pewno rewolucja w jedzeniu zabieranym na różne wyprawy. Mógłbym mieć nie lada problem, żeby zabrać normalne jedzenie na taki mały jacht, na rok czasu. Nie mówiąc już o trwałości. 37 lat temu Henryk Jaskuła miał głównie jedzenie puszkowane, przez co mało urozmaicone. Ja mam na pokładzie 14 dań obiadowych 12 rodzajów zup i 10 dodatków (ziemniaki, makaron, 3 rodzaje kaszy, buraczki, kapustę z grzybami, itp.) Na urozmaicenie diety nie mogę narzekać.
Jedzenie liofilizowane dzięki swojej wadze i trwałości sprawdza się nie tylko na łódce, ale też w wyprawach rowerowych, w góry czy nawet w kosmos. Ach ten XXI wiek!
Dzień 81
Dzisiaj na niebie królowało słońce. Wygląda, że co drugi dzień słońce, a co drugi szaro buro. Dzisiaj też, było na niebie sporo chmur. Niskie armie cumulusów zajęły szeregi tuż nad horyzontem. Widok to przepiękny. Mnie jednak nie słońce dzisiaj obudziło, a zjeżdżający w dół fok. Wychodzę prosto ze śpiwora na pokład, a tam fok leży sobie na pokładzie. Wiatru jak na lekarstwo, więc nawet nie łopotał, ani nie próbował wyskoczyć za burtę. Po prostu spadł i czekał na mnie. Okazało się, że urwał się krętlik bloczka na topie i bloczek spadł na pokład, a za nim spadł fał no i wiadomo żagiel. Wczoraj wszedłem na maszt. Było spokojnie, to pomyślałem – zerknę co słychać na topie. Bloczki też oglądałem. To taka awaria z cyklu nie do zauważenia. Zastanawiam się jednak co jest jej przyczyną, bo bloczek był mocno przewymiarowany jak na wielkość żagla. Nic nie było też poplątane, to znaczy pracowało na swoim miejscu. Byłem, widziałem. Dzięki temu, że mam zdublowane fały (liny do stawiania żagli). Pięć minut później fok pracował, a ja zabrałem się za śniadanie. Miałem nawet wchodzić od razu i zakładać nowy bloczek, ale cały dzień coś robiłem i do tego, pogoda zaserwowała powtórkę z rozrywki. Co chwila chodziły szkwały. Mam jeszcze załapać się na ciszę, więc poczekam. Da się bez tego płynąć. Pęknięty bloczek zastąpię bloczkiem innego producenta o podobnej wytrzymałości. Trochę przez przypadek, a trochę celowo na pokładzie mam bloczki większości wiodących producentów. Tak samo inne elementy wyposażenia starałem się dobierać różnych firm. Na przykład anteny VHF na topie są różne. Dzięki temu mogę przeprowadzić testy niczym magazyny żeglarskie. Z tą różnicą, że nie w laboratorium, tylko w boju. Ot taki pomysł. Staram się robić jak najwięcej notatek, co i jak się sprawuje i z chęcią się tym wszystkim podzielę, jak już dojdę do sensownych wniosków. Podsumowując pierwsza awaria za nami. Na szczęście nie groźna w skutkach. Później dzień potoczył się całkiem klasycznie. Można powiedzieć: dzień jak co dzień. Perła, powoli, ale płynęła, ja w tym czasie odprawiłem na urlop banderę nr 1, a tą która ją zastąpiła, obszyłem dodatkowo na narożnikach, które najbardziej obrywają. Jakoś lubię gdy ta bandera powiewa za rufą. Może i mógłbym ją zwinąć i oszczędzać, ale co gdy obok przepłynie jakiś statek! Niech wie z kim ma do czynienia. Poza tym prace gospodarcze. Jak w domu. Pranie, zmywanie, sprzątanie. Dołożyłem trochę sznurków do suszenia ubrań na dziobie. Na koniec dnia pompowałem wodę z oceanu odsalarką, a w międzyczasie upiekłem chleb. Mogę piec jeden tygodniowo. No może nie starczy do samego końca, ale przyjąłem strategię, że wolę zjeść niż denerwować się za pół roku pleśnią w mące.
Dzień 82
Wbrew zasadom dzisiaj znów słońce. Choć upał z każdą chwilą coraz lżejszy, to jest bardzo przyjemnie. Po kilku dniach z temperaturą w okolicach 14 stopni dochodzę do wniosku, że zdecydowanie bardziej podoba mi się taka pogoda niż tropiki. Na pewno zatęsknię za upałami tropików, ale na razie jest bardzo miło dookoła. Czyli całkiem dobrze idzie mi aklimatyzacja termiczna. Pogoda stabilna. Wiatr wieje cały czas i to taka dobra czwórka w skali Beauforta. Jedynie kierunek nie do końca nam sprzyja. Stąd zakręcona droga w ostatnich dniach. Staram się jechać jak najostrzej, jak najbardziej pod wiatr, ale wtedy idzie to bardzo powoli. Więc w ramach kompromisu muszę jechać 50-55 stopni do wiatru, a to i tak daje niewiele ponad 4 węzły w porywach. Zbliżam się jednak do trasy, którą wędrują niże i jak ktoś jest ciekaw jak to wygląda musi zerknąć na jakąś mapę pogodową. Polecam passageweather.com, z której korzystam na co dzień. Tam trzeba wybrać obszar południowego Atlantyku i przewinąć sobie mapę do przodu. Pięknie widać jak jeden za drugim, codziennie lub co kilka dni, przemieszczają się niże, które niosą ze sobą silne wiatry. Niektóre nawet o sile końca skali! Miejsce gdzie jestem jest daleko od centrum takiego niżu, ale na jego zewnętrznych granicach wieje w sam raz dla Perły, a do tego mamy szansę na korzystny kierunek wiatru z ćwiartek północnych. Może już jutro uda się zahaczyć o takie warunki. Do Afryki jeszcze 1900 mil, więc warto byłoby przyspieszyć.
Tymczasem, w oczekiwaniu na sprzyjający wiatr, korzystając z ładnej pogody, dalej sprzątam i dobrze się odżywiam. W końcu ma być zimno przez najbliższe kilka miesięcy, więc póki mogę staram się nie schudnąć, a może nawet trochę przybrać na wadze? Jest szansa bo faktycznie od kilku dni odżywiam się lepiej i bardziej regularnie niż na lądzie. Codziennie śniadanie, później obiad, co drugi dzień dodatkowo zupa, a na koniec dnia kolacja. Dzisiaj na obiad była pyszna ryba. Tym razem jednak upieczona przez moją żonę trzy miesiące temu. Dziwnie się czułem jedząc rybę liofilizowaną na środku Oceanu. Nie mam szczęścia w ostatnich dniach do ryb. Chyba tu na południu ryby nie lubią kalmarów. Jutro zmienię przynętę na coś czego jeszcze nie było.
Mam za to szczęście do towarzystwa. Od kilku dni trzyma ze mną stado czarnych ptaków. Mam nieodparte wrażeniem, że to te same przez cały czas. Jest ich sześć. Dwa są cały czas blisko łódki, a cztery krążą dalej. Jak są ptaki to muszą być ryby, więc nie tracę nadziei. Nie uważałem na lekcjach biologii i nie mam zielonego pojęcia co to za ptaki. Może ktoś przyjdzie z pomocą. Wyglądają jak mewy. Są trochę większe od tych bałtyckich. Całe są czarne, jedynie nad oczami mają białe kropki. Na początku się ich trochę bałem, bo krążyły mi za rufą jak sępy, które tylko czyhają aż wypadnę za burtę. Po kilku dniach polubiliśmy się. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo gdy wiatr na chwile zamarł, a Perła stanęła w miejscu, te przysiadły przy burcie i poczekały, aż zacznie wiać. Niesamowite jak te ptaki potrafią nisko fruwać nad wodą, idealnie wkomponowując się w doliny fal. Jakby na końcach skrzydeł miały czujniki wysokości!
Chyba polubię się też z piecykiem, który dzisiaj testuję po raz drugi. Trochę się zapowietrza na dużej fali. Kabina dziobowa nie jest jednak najlepszym miejscem na montaż zbiornika, tuż pod pokładem. Potrafi rzucać. Na szczęście tak bardzo mu to nie przeszkadza i mimo pracy przez łącznie 10 godzin, poziom paliwa prawie się nie zmienił. Dalej liczę czas i bardzo jestem ciekaw na ile godzin wystarczy mu 6 litrów ropy. Odkryłem przy okazji nowe wygodne miejsce do pracy na komputerze. Sprawdzi się równie dobrze do czytania książek lub po prostu do wygrzania kości. To miejsce to oczywiście kabina dziobowa
Dzień 83
No i znowu dostałem nauczkę, że trzeba uważać na słowa. Wczoraj odgrażałem się, że zmienię kalmarka na inną przynętę. Trzeba było zrobić to od razu, bo w rezultacie zapomniałem o zwinięciu zestawu łowczego na noc. Gdy rano chciałem zmienić przynętę okazało się, że któraś ryba jednak polubiła w nocy kalmarka i go mocno poharatała, ale oczywiście się nie złowiła. Cóż, do służby wchodzi „dziobak”. Oczywiście jest to moja autorska nazwa plastikowej rybki z wielkim dziobem, który ma powodować, że ta będzie nurkować pod wodę i kręcić ogonkiem. Zobaczymy czy znajdą się amatorzy tego cuda. Ledwo płyniemy. Wiaterek bardzo delikatny, oczywiście w dziób. Nie pozostaje nic innego jak odrobić zaległe wejście na maszt. Przygotowałem w tym celu nowy bloczek do fału foka i ubrałem uprząż. Nie chce tracić czasu i siły na zrzucanie żagli. No to w dryf i na maszt. Gdy trochę wieje wolę w dryfie na żaglach wchodzić na maszt, zdecydowanie mniej buja. Druga sprawa to mój lęk, że jak spadnę to do wody z masztu będzie bezpiecznie, tylko gdyby łódka płynęła nawet te 2 węzły to mógłbym jej jedynie pomachać. Tej jednej rzeczy boję się kiedy pływam sam, tego że mógłbym zobaczyć rufę odpływającego jachtu. Takie wizje to materiał na niejeden dobry koszmar! Nie pozostaje nic innego: zatrzymać łódkę jak tylko się da. Dryf to jest jakieś rozwiązanie. No dobra, to uprząż i na górę. Nawet tak strasznie nie bujało. Oczywiście zamiast wziąć się do roboty, raz dwa wymienić bloczek, przełożyć fał i uciekać na dół, ja zacząłem podziwiać okolicę, dyskutować sam ze sobą czym różni się Północny Atlantyk od Południowego i takie tam. Przy okazji sprawdziłem pozostałe bloczki i wyglądają jakby miały podzielić los swojego kolegi, ale dam im jeszcze szansę. Oczywiście każdy nit, bolec, śrubkę mocującą okucia do masztu, końcówki lin stalowych, to też obejrzałem. Wszystko OK. Jak już zszedłem na dół postawiłem duży lekki żagiel z przodu – code 0 – zamiast foka i ruszyliśmy żwawo na południe. Południe to może nie jest wymarzony kurs, ale liczę na zmianę kierunku wiatru w nocy na północny. Wrócimy na trasę. Pogoda jest idealna do każdej pracy, więc zabrałem się za pranie. Technologia powoli zaczyna przynosić efekty. Najpierw moczę w słonej wodzie i proszku do prania. Tu wszem i wobec oznajmiam, że bardzo ładnie się pieni w słonej wodzie. Namaczam 2 godziny od czasu do czasu mieszając. Program drugi to płukanie. W tym celu nawlekam ubrania na linę i wyrzucam za burtę, Wystarczy godzina i tylko zapach proszku do prania pozostaje. Na koniec płuczę słodką wodą. Suszenie odbywa się najpierw na relingu, a na noc rozwieszam pranie w przedziale dziobowym, gdzie cały czas testuje, na ile godzin starczy 6 litrów ropy. Na razie się sprawdza, zobaczymy jak będzie przy niższych temperaturach. U mnie całą dobę 14 stopni Celsjusza.
To nie koniec zadań na dzisiaj. Po południu siadło do zera, więc wziąłem kamerę i przejrzałem dno. Moim oczom ukazał się dość ponury widok. Ogólnie tam gdzie jest farba przyczepiły się jedynie pojedyncze muszelki. Zawsze obiecuję sobie, że pomaluje większą powierzchnię farbą przeciwporostową niż tylko do linii wodnej. Nie wiem co ja sobie myślałem zostawiając ten kawałek na rufie niepomalowany. Efekty oceńcie sami. Tak się wkurzyłem, że większość zeskrobałem. No i tak minął kolejny dzień prostego żeglarskiego życia na morzu.
Dzień 84
Dzisiaj od rana święto. Po kilku dniach udręki z wiatrem w dziób, nad ranem odkręciło. Wydaje się, że jestem w dobrym miejscu i załapałem się na granicę niżu gdzie wiatr powinien utrzymywać się w granicach 20-25 węzłów. W zestawieniu z kierunkiem NE jedziemy tam gdzie chcemy, a do Afryki zostało 1760 mil (stan na godz. 1850 UTC). Oczywiście nie będzie to trwało wiecznie, ale na razie małe żagielki Perły dostały skrzydeł. Nie ma co ukrywać, korzystny wiatr, ładna prędkość powyżej średniej i mała falka to to co pozytywnie nastraja do działania. Dzisiaj dzień przeglądów. Pod lupę poszedł samoster Marian i cały takielunek z pozycji pokładu. Wszystko na swoim miejscu. Przy okazji przejrzałem członków załogi burtowej. Wszyscy dzielnie się trzymają, a za nami już ponad 8 000 mil morskich. Dzisiejsza płyta dnia Pidżama Porno – Bułgarskie Centrum. Leci w kółko i w ogóle się nie nudzi 🙂 Dzisiejsza przynęta dnia to pomarańczowy kalmarek. Ryba dziobak nie zdała egzaminu, więc wróciłem do klubu kalmarków. Ryb jednak brak.
Po wieczornym obchodzie, zwinięciu zestawu łowczego i obejrzeniu po raz kolejny takielunku, zabrałem się za prace pod pokładem. Zrobiłem znów wielki bałagan, pod pretekstem sprzątania. Tym razem padło na ciuchy, które postanowiłem przejrzeć, przygotować ciepłe, a krótkie spodenki schować głębiej. Przy okazji wymyłem całą szafę spirytusem w ramach profilaktyki antypleśniowej. Jak skończyłem było grubo po 2300. Tak to już jest, że jak się wezmę do roboty, to co chwila mi się coś przypomina. Tym sposobem zabawiłem się w krawca i przyszyłem dwie łaty z dacronu.. na kolana spodni, gdzie od ciągłego chodzenia na kolanach szybko zrobiły się wielkie dziury. Teraz mam naprawdę profesjonalne spodnie pokładowe, wzmacniane tkaniną z której szyje się żagle 🙂
Dzień 85
Jest dobrze! Nic tak nie cieszy jak ładny przebieg dobowy. Po dniach udręki, wczorajsza zmiana wiatru spowodowała, że kolejne 120 mil bliżej domu. Dzisiaj niedziela, więc nie planowałem się przemęczać i słowa dotrzymałem. Od rana podniósł nas na nogi alarm AIS. Ten który uruchamia się gdy istnieje ryzyko kolizji ze statkiem. Po wielu dniach mam okazję obejrzeć statek naprawdę z bliska. Dziwny widok. Już powoli zapominałem jak to jest mijać się burta w burtę z tymi kolosami. Przeszedł blisko, ale bezpiecznie. Nam też dzięki pięknemu wiatrowi z rufy udaje się utrzymać stałą prędkość i kurs, więc podejrzewam, że to go skłoniło nie robić dookoła nas wielkiego łuku. Pierwsza rzecz jaką zrobiłem dzisiaj to zdjęcie tegoż statku i… w sumie jedyna. Oczywiście był wykwintny niedzielny obiad, czyli zrazy w sosie z ziemniakami i buraczkami. Był też deser, czyli kisiel, a na kolację świeży chleb z cotygodniowego przydziału mąki. OVER
Zostaw Komentarz