Kolejny tydzień atlantyckiej żeglugi. W tym tygodniu pochłonęła mnie obserwacja oceanu. Delfiny, jak do tej pory, widziałem tylko raz. Nic się nie dzieje. Jedynie kalmary dają o sobie znać, a latające ryby… Na razie potwierdzają się moje przypuszczenia co do ich rozmiarów – są malutkie.
Dzień 37
Od rana zrobiło się ciepło. Jeszcze daleko do upałów i jestem pewien, że w Polsce jest cieplej tego dnia. Przy okazji wzrostu temperatury zmalała siła wiatru. Płyniemy od dłuższego czasu na dwóch fokach. Wiatru jednak jak na lekarstwo. Prędkość spadła, a to zawsze jakiś argument, żeby zmienić żagle. Zrzuciłem jednego foka i postawiłem mniejszego code 0, razem z fokiem to 28,9 metra kwadratowego żagli. To już mała kawalerka. Code 0 nie chciał jednak pracować bez wytyku i strzelał jak z karabinu pomimo słabego wiatru. Łapał wiatr, po to żeby na następnej fali stracić go i złapać z impetem wprawiającym w drżenie cały maszt. Wytyk który mam jest za krótki do tak dużego żagla. Mam jednak bom grota! No tak, przecież bom może bardzo dobrze pełnić funkcję wytyku, w końcu ma 3 metry. Podczepiłem bloczek pod nok (koniec bomu) i wystawiłem go maksymalnie za burtę. Dużo jednak z tym roboty, a efekt mizerny. Szkoda tylko żagiel na słońcu trzymać. Jednak się narobiłem, więc trzymam go przez chwilę po czym wracam do 2 foków i zaczyna mocniej wiać. W międzyczasie w związku z wyższą temperaturą postanowiłem się wykąpać w oceanie. Boję się jednak schodzić do wody. Nie dosyć, że sam to jeszcze rekiny, meduzy… to nic, że żywego stworzenia nie widzę od pewnego czasu na wodzie, ale nie oznacza to, że ich tu nie ma i nie czekają tylko na sprzyjającą okazję. No tak, ale ochłodzić się w wodzie, która wydaje się mieć idealną temperaturę… któż by nie chciał. Co tam, że słona. Wyczytałem nawet, że słona woda ma właściwości bakteriobójcze. No to do dzieła. Kapitan Jaskuła miał pojemnik po tratwie, której nie miał. Ja za to mam niewielki kokpit, jedyne 260 litrów, a wystarczy 150 żeby się zanurzyć. Nic tylko zamknąć luk, zawory odpływów i wlewać wodę wiaderkiem. Przystąpiłem do tego przemyślanego i prostego planu. Zamykając luk odciąłem sobie wejście do kabiny, ale przecież mogę wejść jeszcze przez luk rufowy i warsztat. Wlałem kilka wiaderek. Jedyne o co się martwiłem to mały plastikowy luk w kokpicie, który miał być dostępem do agregatu. Jednak gdy agregat trafił na rufę stał się bezużyteczny. Mimo to zostawiłem go z myślą o lepszym wietrzeniu spiżarni. Jego jakość jest dość wątpliwa, a sam luk pochodzi z czasów gdy nasz budżet na budowę łódki był raczej wystarczający na budowę bączka na staw. No dobra, wlałem kilka wiaderek i postanowiłem sprawdzić szczelność wspomnianego luku. Nawet nie zdziwiłem się za bardzo gdy moim oczom ukazała się chlupiąca do środka woda. Szybko otworzyłem zawory odpływów i czekałem aż woda zniknie z kokpitu. Tyle z mojej kąpieli! Pomimo faktu, że musiałem opróżnić całą przestrzeń pod kokpitem i wybrać połowę wody, którą sam tam wlałem, dobrze się stało. W końcu miałem silną motywację (przelewającą się woda między kanistrami na paliwo i torbami z jedzeniem) wyczyścić rozlaną ropę pod kokpitem, a co ważniejsze dowiedziałem się, że luk jest całkowicie nieszczelny. Całe szczęście, że stało się to w piękny, słoneczny dzień, kiedy mam czas na suszenie i sprzątanie. Równie dobrze mógłby mnie obudzić chlupot pod kokpitem w sztormie po kolejnej fali lądującej w kokpicie. Nie chce być inaczej, ale jak skończyłem sprzątać na zegarku była 2300.
Dzień 38
Cisza spokój płyniemy. Kurs i prędkość zadowalające.
Dzień 39
Ten dzień zapisał się w historii pokładowej jako dzień komputerowy. Rano przy śniadaniu przeczytałem, korzystając z dobrodziejstw cywilizacji, co w świecie piszczy na jednym z popularnych portali informacyjnych. Gdy powyłączamy wszystkie grafiki na stronach internetowych i znajdziemy portale gdzie po załadowaniu się jednej strony mamy dużo skrótów informacji bez konieczności wchodzenia na kolejne, okazuje się, że taka strona nie zużywa prawie transferu. Garść porannych informacji zabiera mi około 200KB. Informacje publikowane na popularnych portalach informacyjnych nie należą do szczególnie pasjonujących, ale niestety jestem na to skazany. Chyba, że ktoś zechce mi wysyłać prasówkę mailem… Nie śmiem nikogo nawet o to wcześniej prosić. Tak więc, dowiedziałem się, że przylatuje papież i rozpoczynają się dni młodzieży w Krakowie. W sumie tyle. Po tej lekturze, korzystając z wiatru i słońca zająłem się… nie żeglarstwem i nie opalaniem. Zająłem się wybieraniem zdjęć, składaniem tych moich krótkich, dalekich jeszcze od doskonałości filmów i pisaniem na komputerze. Słońce i wiatr jednocześnie w ciągu dnia umożliwiły mi uruchomienie komputera, po ostatnich niedowładach prądowych. Poświęciłem na to cały dzień. Muszę coś wymyślić, bo lubię pisać i pokazywać Wam jak tu na Oceanie się żyje, ale siedzenie pod pokładem cały dzień… No nic. Na pewno jest sposób jak pogodzić pisanie na komputerze z życiem na pokładzie podczas ładnej pogody. Swoją drogą dopiero teraz chyba do mnie dociera jak wiele czasu zajmuje taka robota. Oczywiście pewnie kwestia wprawy, ale kawałek tekstu, kilka zdjęć i kilkadziesiąt sekund filmu a tu dnia nie ma.
Dzień 40
Atlantyckiej przygody ciąg dalszy. Nie oznacza to jednak, że nic się nie dzieje i pogoda jest cały czas taka sama. Wczoraj od rana ocean zaczął budzić się do życia. Po kilku dniach delikatnego wiatru i małej fali znowu surfujemy. Fala zwiększyła się do ok. 2 metrów i kotłuje się za rufą. Wiatr między 20-25 węzłów czyli 6 w skali Beauforta. Pogoda wręcz idealna. Przez ostatnie dwa dni płynęliśmy na grocie i foku. Wczoraj wieczorem zrzuciłem grota i wróciłem do dwóch foków. Okazuje się to jedynym słusznym rozwiązaniem gdy wieje centralnie od rufy. Łódka płynie z prędkościami pomiędzy 5,5 a 6,5 węzła. O, a teraz było 9,1, ale takie rzeczy tylko gdy pojawi się większa fala i nas popchnie! To właśnie ten surfing. Grot zaczął powodować nerwowe wędrówki dziobu pod wiatr z czym Marian miał niemało roboty.
Mam też za sobą pierwszą, nie do końca przespaną noc na Atlantyku. Marian, samoster nie mógł się przyzwyczaić do tych większych fal i co rusz wariował, a to za bardzo w prawo, a to za bardzo w lewo. Nie obyło by się bez moich interwencji aż do rana. Oprócz podziwiania przyrody, codziennie coś robię w ramach przygotowań do nieuniknionych gorszych warunków pogodowych. Oczywiście przeważają niekończące się porządki, bo wszystko musi mieć swoje miejsce, z którego nie może wypaść na fali. Zrobiłem również zasieki na dziobie, czyli uszczelniłem ogrodzenie od strony naszego sąsiada Oceanu. Początkowo miało być wykonane z sieci rybackiej, ale po 2 godzinach rozplątywania i kolejnej godzinie dopasowywania do relingu, udało mi się jedynie pogrążyć ją w oceanie i doszczętnie zmoczyć. Zrealizowałem plan B. Z gumowej linki powstało zabezpieczenie, które ma chronić żagiel przed szybką wędrówką z pokładu do oceanu. Przetestowałem stawiając foka nr 2 i działa.
Do tego wszystkiego jeszcze dzisiaj pierwszy poranek bez żadnej zdobyczy pokładowej. Do tej pory codziennie rano meldował się jeden kalmar!
Coś nie szło mi ostatnio pisanie na komputerze. Miałem kryzys natury ergonomicznej. Otóż moje centrum dowodzenia i pracy na komputerze zrobiło się mniej wygodne i trzymanie klawiatury na większej fali trochę mnie przerosło. Z pomocą przyszła jednak pufa podłogowa! 2 w 1 oparcie i podkładka pod klawiaturę! Nadgarstki uratowane.
Dzień 41
Śpię sobie spokojnie, a tu nagle hałas. Dokładnie nad moją głową. Jakby ktoś uderzał w pokład młotkiem. Zerwałem się oczekując na pokładzie co najmniej kilkuosobowej bandy piratów (w końcu Afryka niedaleko). Skoro piraci to nie będę śpieszył się na pokład. Muszę najpierw zbadać sytuację, a potem się przygotować. Jak zaplanowałem tak uczyniłem. Wyjrzałem przez okienko nadbudówki i moim oczom ukazała się duża latająca ryba walcząca o powrót do domu. Była spora miała jakieś 15-20 cm. Nigdy takiej dużej jeszcze nie widziałem. No i tak się zapatrzyłem, że na moich oczach odnalazła drogę do domu, zamiast drogi na śniadanie. Fakt, Perła nie ma zbyt wiele przeszkód na pokładzie żeby zatrzymać taką zdobycz. Martwi mnie tylko to, że była to jedyna do tej pory, większa od małego palca, ryba latająca. Jak oglądam wodę dookoła, to wszystkie wyskakujące z wody rybki są malutkie, tak małe, że trudno je dostrzec.
Podczas śniadania przypomniało mi się, że drugi miesiąc mija, a ja nadal nie mam skompletowanej torby ewakuacyjnej. Co to takiego? Znana żeglarzom torba pod nazwą Grab-Bag. Czyli to co zabierzemy ze sobą gdy przyjdzie nam opuścić jacht w sytuacji awaryjnej. To co pomoże nam przetrwać oczekując na pomoc na przykład w tratwie ratunkowej. Wszystkie rzeczy jakie zamierzałem do tej torby zapakować miałem przygotowane od dawna i trzymałem pod ręką od początku rejsu. Co to jednak znaczy pod ręką, gdy trzeba się szybko ewakuować, bo łódka tonie a my nie mamy już pomysłu jak ją utrzymać na wodzie? O sytuacjach awaryjnych kiedy indziej, bo to temat sam w sobie na niezłą książkę akcji. Dzisiaj musiałem zebrać wszystko i zmieścić do worka gdzie będzie w jednym miejscu, naprawdę pod ręką. W ten sposób powstała torba, a raczej worek ewakuacyjny w którym znalazły się rzeczy umożliwiające wezwanie pomocy (satelitarna pława, czerwone rakiety, pławka dymna, akcesoria do telefonu satelitarnego) i takie które ułatwią przetrwanie (od kremu z filtrem po glukozę, jedzenie czy ręcznego GPS z zapasem baterii). Przede wszystkim znalazło się w niej dużo drobiazgów, których wartość docenia się dopiero w sytuacjach ekstremalnych. Na przykład 2 ołówki, z których jeden z rozbitków zrobił kiedyś sekstant i mierzył wysokość gwiazdy północnej i tak nawigując przepłynął w tratwie cały Atlantyk. Torba torbą, ale jednak to na łódce jesteśmy najbezpieczniejsi i trzeba robić wszystko żeby na niej jak najdłużej pozostać. Jak napisał kiedyś Sir Robin Knox Johnston, krok na tratwę musi być krokiem do góry, nigdy w dół!
Tymczasem na pokładzie znalazłem 7 kalmarów. W biały dzień wskoczyły na pokład. Małe, bo małe, ale 7 to już całkiem bogato na kolację. Odszukałem oliwę z oliwek, czosnek liofilizowany i pod pokładem zaczęło pachnieć jak w knajpie na Wyspach Kanaryjskich.
Dzień 42
Urodziny. 29 wiosenek na karku. Fakt ten wykorzystałem do błogiego lenistwa. Może z jednym wyjątkiem jakim była praca przy żaglach, bo kapitan Jaskuła konsekwentnie zostawia mnie za rufą Daru Przemyśla. Już o dobę naszej jazdy. Tortu urodzinowego nie było, ale za to był drugi chleb w rejsie. Z oliwą i pasztetem – wyśmienity :).
Dzień 43
Po sobotnim lenistwie zabrałem się do sprzątania. Tym razem wnętrze łódki wymagało odświeżenia. Ja wiem, że w niedziele nie wolno pracować, i że to się dobrze z reguły nie kończy, ale cóż obudziło się poczucie obowiązku. Wymyłem nawet szpary pomiędzy podłogami. Kuchenka znowu zaczęła odbijać światło od swojej nierdzewnej powierzchni, a i w czajniku można było się przejrzeć. W czasie gdy pod pokładem nie dało się przebywać ze względu na temperaturę, wróciłem do tematu luku w kokpicie i zakleiłem go na głucho. Za kilka dni znowu spróbuje zrobić basen w kokpicie i sprawdzę szczelność. Przy okazji przykręciłem dodatkowe kieszenie w kokpicie. Co prawda miały się znaleźć w warsztacie, ale tu bardziej mi się przydadzą. Po całym dniu obowiązków pozwoliłem sobie na odrobinę rozrywki i odbyłem lekcję gry na trąbce. Zapomniałbym się pochwalić, że codziennie od początku Atlantyku ćwiczę gamę C-dur i wierzcie mi, że na pewno zgodzilibyście się ze mną, że Atlantyk to idealne miejsce na tego typu ćwiczenia
Relacje Bartka możecie przeczytać także na stronie Miasta Kalisz:
http://www.kalisz.pl/pl/q/aktualnosci/solo-dookola-swiata-tydzien-szosty
Zostaw Komentarz