Będąc całkiem szczerym, to leci już 3 tydzień. Gdy to piszę na liczniku jest już 1509 Mm (1 Mila morska = 1852 metry). Takiego wyniku dorobiliśmy się z Perłą po przepłynięciu przez kawałek Bałtyku, Cieśniny Duńskie (swoją drogą ciekawe czemu nie szwedzkie, albo taki na przykład Skagerak mógłby być i cieśniną norweską), Morze Północne. No i w ten sposób, na własne życzenie wpłynęliśmy w Kanał. Wiatr zaczyna siadać, więc w końcu jest chwila, żeby wyciągnąć klawiaturę, nie narażając jej na zalanie, pisząc przy otwartej kabinie. Jedną ręką pisząc, a drugą przegryzając śląską liofilizowaną i topinambur, zastanawiam się jak oddać klimat początku lata, ba nawet początku wakacji, na Morzu Północnym. Pływałem po nim wcześniej całkiem sporo i płynąc teraz, zacząłem się zastanawiać czemu człowiek tak szybko zapomina o tym, jak tu zimno i szaro-buro potrafi być. Teraz myślicie sobie, że minęły 2 tygodnie, a temu już szaro-buro! Nie, to nie tak, ja po prostu zacząłem sobie przypominać moje inne rejsy na Północnym i z reguły było mokro i szaro, a to co wspominam najfajniej, to te porty, do których prędzej czy później się dopływało i szło na ciepłą herbatę do baru. Ja jednak zamiast portów wylądowałem w Kanale… Kanał Angielski, bo o nim tu mowa (jedni mówią Kanał Angielski, inny Kanał La Manche, ja wybieram pierwszą nazwę, bo w końcu trzymam się brzegów Anglii, a i do angielskiego języka mi bliżej).
Po przebujaniu się przez Skagerrak i przymusowym postoju u wrót Morza Północnego w oczekiwaniu na wiatr, w końcu coś drgnęło. I to jak miło. Zawsze się tak wydaje, gdy nic nie wieje, my już odpoczęliśmy, wyspaliśmy się, najedliśmy i namodliliśmy o wiatr, i to z byle jakiego kierunku. Byleby zaczęło wiać! Byleby powietrze dookoła nas zaczęło się przemieszczać, a wartość prędkości jachtu nie była wartością zaczynającą się od zera. Faktycznie zaczęło wiać i z krótkimi przerwami wiało aż do Dover. Mocniej, słabiej, ale zawsze z kierunku, do którego płynęliśmy, czyli w tak zwaną „mordę”. Po pierwszych chwilach radości, gdy w końcu zaczęło wiać, przyszedł czas na refleksję dokąd nas ten wiatr z południowego zachodu, doprowadzi.
Nie wiem, co ja się tak rozpisałem na temat tego wiatru, że niby taki kiepski układ, że cały czas pod wiatr, że silny, a to że za słaby? Przecież w końcu dopłynęliśmy do Dover! I to jest w tym wszystkim najpiękniejsze. Jakby nie wiało, to prędzej czy później dopłynie się do każdego celu. Było tak. Jak wysunęliśmy dziób na Morze Północne, przywitała nas gęsta mgła. Zawsze, jak robi się mgła na morzu, przypominam sobie Kubusia Puchatka, który zakładając garnek na głowę twierdził, że nikt go nie widzi, bo przecież jak on nie widzi, to inni też nie mogą go widzieć. Tak to trochę jest we mgle. Nie widać statków, brzegu to nie ma się czego obawiać. Oczywiście dzisiaj gdy statki, jachty, kutry rybackie mają radary, w czasach gdy działa radiowy system AIS i wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą, gdy można porozmawiać na radiu i dogadać się czy wiemy o wzajemny istnieniu, to człowiek trochę spokojniej do tej mgły podchodzi. Oczywiście, nie można też do końca ufać tym cudom techniki. Trzeba wyglądać, nasłuchiwać, wpatrywać się w otaczające nas mleko. Powinniśmy nadawać sygnały mgłowe, jednak ja robię to tylko wtedy, gdy słyszę, że jakiś statek jest w pobliżu. Swoją drogą ciekawe, czy tam ktoś w ogóle słucha takich sygnałów. Przecież w zamkniętym mostku nie ma szans słyszeć, a jego sygnał, generuje pewnie jakieś urządzenie automatycznie i nawet oficer się nad tym nie zastanawia (trzeba popytać tych z mostków).
Na szczęście statków na północnym mijałem bardzo mało. Jakieś pojedyncze, zbłąkane, które wyłamały się z głównego nurtu trasy wiodącej w Kanał Angielski. Ja postanowiłem trzymać się bardziej na północ. No dobra i tak wiatr miałem dokładnie z tego miejsca do którego płynąłem, więc tak, to wiatr wybrał za mnie tę strategię. Po drodze mijaliśmy dwa skupiska platform wiertniczych. Ruch dookoła platform jest całkiem spory, ale mocno przewidywalny i niezbyt uciążliwy. Jednej nocy wprawiłem w zdziwienie obsługę statku pracującego na potrzeby platformy. Otóż, plan na 30 czerwca był prosty: minąć ostatnie skupisko platform na naszej trasie do Dover. I do wieczora udało mi się nie wjechać między platformy. Jednak w nocy zaczęło mocno wiać, oczywiście w dziób, że pół nocy robiłem halsy półwiatrami (czyli płynąłem w jedną stronę, potem zwrot i wracałem po tej samej trasie, czyli kręciłem się niczym…no ten w przeręblu…) na 2 refach na grocie od platformy do platformy. A drugie pół spałem w dryfie zmieniając tylko co pewien czas kierunek dryfu. Dodam, że o dziwo nikomu Z Perłą nie przeszkadzaliśmy, nikt nie musiał zmieniać kursu, uciekaliśmy dzielnie przed każdym statkiem trzymając się z dala od platform. Rano nie wytrzymali. Wywołał nas statek ochraniający platformę, z pytaniem czy wszystko u nas Ok, bo całą noc nas obserwują. Ja na to, że tak, tylko wiatry, a potem zmęczenie nie pozwoliły mi ich opuścić przez całą noc. W tym czasie na silniku lub wspomagając się silnikiem przemknęło obok nas kilka jachtów, dlatego mogliśmy być dla nich zagadką.
Co drugi dzień było piękne słońce, a w pozostałe deszcz i wiatr. Jak świeciło słońce to nie wiało jakoś bardzo mocno, więc wtedy zmuszałem się do wykonywania drobnych prac. Od suszenia wszystkiego po porządki. Tak, nie przesłyszeliście się, musiałem zmuszać się do działania. Zrobiło się tak leniwie na pokładzie, że nic mi się nie chciało robić, a fakt, że mamy mocno pod górkę do celu, dokładał usprawiedliwienia, że już przecież jestem wystarczająco „biedny”. Muszę się przecież halsować i jeszcze jeszcze coś robić? Na szczęście muszę słuchać kapitana i trochę popracowałem, za co jestem mu wdzięczny ;). Swoją drogą, ten to tylko polecenia by wydawał, sam za to nic nie robi. Dobrze, że gotować nie muszę, bo już w ogóle nie miał bym chwili dla siebie 😉
Mieliśmy też dwie kontrole straży granicznej. Raz holenderskiej, raz angielskiej. Na szczęście tylko radiowe. Nie dziwi mnie to w ogóle. Na północnym zawsze ktoś mnie kontrolował na wodzie. Może nie tyle kontrolował, co sprawdzał dane. Choć czasami zdarazało się, że na pokład wchodzili pogranicznicy. Tym razem skończyło się na zadaniu kilku pytań. Holendrzy nadlecieli samolotem. Największą trudność sprawiła im nazwa portu wyjścia: Świnoujście. Anglicy podpłynęli statkiem, oczywiście bez włączonego AIS, więc z daleka myślałem, że może jakiś rybak, ale jak podpłynęli bliżej i zobaczyłem pod pokrowcem działko na pokładzie dziobowym, to już czekałem przy radiu na pytania. Ci okazali się bardziej wnikliwi. Musiałem przeliterować imię i nazwisko, nazwę i sygnał wywoławczy. Bardzo fajne było to, że nie robiło na nich żadnego wrażenia, że mam plan płynąc do Polski, tylko najpierw spróbuję opłynąć świat dookoła. Jedni i drudzy życzyli powodzenia i polecieli/popłynęli w swoją stronę. Coś jednak jest na rzeczy. Kilka razy dziennie angielska straż graniczna nadaje komunikat z prośbą o zgłaszanie budzącego podejrzenie „ruchu małych jednostek nocą w cieśninie Dover”. W sumie to przyjąłem do wiadomości, ale za którymś razem, chyba jak spałem w dryfie, obudził mnie ten komunikat i uświadomiłem sobie, że jestem idealnym przykładem takiej małej jednostki dziwnie zachowującej się pod brzegiem angielskim w nocy. Moje odkrycie nie zrobiło na mnie jednaj wielkiego wrażenia bo szybko zasnąłem.
Co do planu dnia. Czy istnieje jakiś porządek? Przeglądając dziennik z zeszłego tygodnia natknąłem się na wpis: Pierwsze podejście do planu dnia: 0900 Śniadanie, 1000-1100 pisanie, 1200-1600 prace pokładowe, 1600 obiad, 1700-1800 sjesta (!), 1800-2000 pisanie, porządek ze zdjęciami;
Wpisu dokonałem ponad tydzień temu. Teraz sobie o nim przypomniałem. Tyle w temacie pierwszego podejścia do uregulowania życia na pokładzie. Pewnie będą kolejne próby. Będę informował…
A co z jedzeniem? Skończył się świeży chleb. Miałem ze sobą tylko 5 bochenków i wytrzymały wszystkie bez pleśni, aż 2 tygodnie. Bez żadnych specjalnych przygotowań. Żaden nawet nie miał najmniejszych śladów pleśni. Czy to możliwe, żeby w tak sprzyjających warunkach do rozwoju wszelkie rodzaju grzybów i pleśni, jakim jest wnętrze Perły, nic nie działo się z chlebem przez 2 tygodnie? Mam jeszcze trochę żółtego sera, więc jak będzie dzisiaj spokojny wieczór, to zrobię testowe pieczenie chleba i zrobię kanapkę z serem. Przez ponad 2 tygodnie zużyłem około 1 litra spirytusu do kuchenki. Mam 100 litrów, więc jest szansa, że i na wypieki starczy. No tak, ale nie samym chlebem człowiek żyje. Na dzień dzisiejszy strategia żywieniowa się sprawdza. Domowe jedzenie, ugotowane przez najbliższe mi osoby, moją żonę i obie mamy, daje radę! Jedyny minus to rozleniwienie jakie wprowadza. Możecie sobie wyobrazić, jak człowiek rozleniwia się mając codziennie gotowe obiady. Nawet zmywanie powoli doprowadzam do perfekcji. Zmywanie na rozfalowanym morzu Północnym? Nic łatwiejszego! Używam głównie jednego naczynia do wszystkiego – mały zakręcany termos nierdzewny, nadaje się do kawy, herbaty oraz do schabu w buraczkach z kaszą jaglaną (zanim odkryłem, że mam na stanie to cudowne naczynie, kawa lądowała wszędzie). Wystarczy wystawić takie naczynie do kokpitu (najlepiej w wiaderku, żeby „nie latało”) i zostawić do następnego użycia. W tym czasie następują kolejno procesy odmaczania, zmywania, płukania. To wszystko z dodatkiem naturalnej soli morskiej, dzięki czemu naczynie jest błyszczące po zmywaniu. Co to będzie, gdy fali nie będzie…
Do tej pory w pokładowym jadłospisie pojawiły się następujące pozycje: zupa kalafiorowa, zupa ziemniaczana, makaron z sosem Teściowej, golonka pieczona z ziemniakami i kapustą z kminkiem, schab w buraczkach z kaszą jaglaną, flaki wołowe, gulasz wołowy z makaronem, pęczotto z cukinią i indykiem, kaszotto z buraczkami i kurczakiem! A to jeszcze nie wszystkie pozycję w menu, nawet nie połowa. Niezła restauracja, kapitan nie może narzekać. To obiady, lub obiadokolacje. Śniadania, to póki mam mleko i płatki śniadaniowe, jem konsekwentnie z dodatkiem czekolady i owoców liofilizowanych lub suszonych.
Jak jesteśmy przy zapasach, to jak wyglądam z wodą? Wodę ze zbiornika używam jedynie do gotowania i mycia się. W proporcjach na 2 tygodnie 15l./0,5l. Do picia mam jeszcze wodę mineralną i ją piję w pierwszej kolejności. Deszczówki nie zbieram. Odsalarkę uruchomiłem. Nie obyło się bez niespodzianek. Pompowałem, pompowałem a tu nic się działo. Początkowo myślałem, że może prędkość za duża i rurka idzie po powierzchni łapiąc powietrze. Narobiłem się kombinując jak ją obciążyć, potem jak spuścić na pagaju głębiej do wody. Próby na nic się zdały i schowałem odsalarkę do warsztatu. Do pierwszej bezwietrznej pogody. Perła buja się jedynie na malutkiej martwej fali. Wiatru zero. Wrzucam rurkę poboru wody i pompuję. Dalej nic. To skłoniło mnie do szukania innej przyczyny niż duża prędkość łódki. Rozebrałem, przejrzałem instrukcję, uszczelki, pompę, odpowietrzyłem bez membrany i zaczęła pompować. Starym dobrym zwyczajem, jak się coś rozbierze a później złoży to zaczyna działać. Podłączyłem ochoczo mineralizator i pompuję. Przeczytałem na mineralizatorze, że przed użyciem wypłukać. No tak, ale jak? Przecież nie słoną zza burty, a tym bardziej słodką ze zbiornika! No nic, pompuję, zobaczymy co się stanie. Pierwszy litr lekko mętny. Piję. Soli nie czuć, za to jakby za dużo wapnia. Drugi litr już mniej mętny. Więcej ochoty na pompowanie nie miałem, więc postanowiłem, że pierwsze kilka litrów wyprodukuję i zużyję do mycia i prania, to może się przepłucze ten filtr. Oby nie było jak z tym postanowieniem na uregulowanie rytmu dnia…
I tak przehalsowaliśmy z Perłą kolejne morze i halsujemy dalej przez Kanał Angielski. Cisza, spokój, nic się nie dzieje… No może poza jednym szczegółem. Dobrze Wam radzię: nigdy nie zostawiajcie nic do wyschnięcia w kokpicie na noc. Rano zawsze będzie wyprane w słonej wodzie, nawet jak mocno nie chlapie, kokpit to przecież zmywarka i o tym trzeba pamiętać! Pamiętajcie też, że jak coś raz zostanie potraktowane wodą morską, mokre już pozostanie! Niby wiem od lat, ale jakoś zawsze mnie to zaskakuje.
Dzięki za miłe komentarze i słowa otuchy. Nie sądziłem, że tak wiele osób może interesować, że jakiś koleś na małej łódce gdzieś na morzu nic nie odkryje (bo już wszystko odkryte), nie pobije żadnego rekordu (bo w obliczu doniesień o rekordzie dobowego przelotu na trimaranie jakim pływa francuz Gabart 785 Mm w dobę, będzie ciężko. Tyle to jak zrobię w tydzień i się cieszę), nie startuje w żadnym wyścigu i nie robi nic jako pierwszy, najmłodszy, najniższy, najwyższy, najstarszy…
Niech moc będzie z wami i pamiętajcie, że dżentelmeni pływają tylko z wiatrem! No cóż, muszę się jeszcze wiele nauczyć, jak dżentelmenem być.
Bartek
P.S. Na pokładzie pojawił się Krasnal, którego widać na zdjęciu. Nie mam pomysłu na imię dla niego, więc może mały konkurs. W nagrodę zwycięzca będzie mógł wybrać sobie dowolną piosenkę, którą wykonam w ramach Niedzielnego Koncertu Życzeń i wyślę mu realizację.
P.S. II Jedyny jaki mam problem to śmieci. Myślałem, że ich nie zabieram, a jednak mam tu niezłą fabrykę folii i tym podobnych. Prace nad rozwiązaniem tego problemu trwają, choć przyjmę również pomysły z zewnątrz.
Zostaw Komentarz