Dostałem od pani Kamili Kościeleckiej zdjęcia z rejsu i skan artykułu z „Ziemi Kaliskiej” z roku 1988 roku. Na tym rejsie, niestety nieżyjący już, ojciec pani Kamili – Zbigniew Kościelecki – był III oficerem.
Bardzo dziękujemy za zdjęcia i artykuł!
Pod żaglami „Kalisii”
Bakcyla żeglarstwa połyka się zwykle w wieku dziecięcym. Lektury takie jak „Wyprawa jachtu DAL” Bohomolca, czy „Znaczy Kapitan” i „Krążownik spod Samosierry” Karola Borhardta powodują że młody chłopak zaczyna się rozglądać wokół siebie – gdzie tu najbliższy klub wodniacki…
W naszych polskich warunkach, marzenia niedorostków o dalekich morzach i egzotycznych wyprawach kończą się, najczęściej na corocznych rejsach po jeziorach mazurskich lub bałtyckich rejsach jachtowych. Dobre i to. Bakcyl się tymi podróżami żywi nie najgorzej, no i co roku, latem gna nas nad wodę. Od maja 1979 roku, dzięki kilku zapaleńcom z kaliskiego Yacht Clubu, marzenia o morskich wyprawach realizują się pod żaglami jachtu „Kalisia”, którego armatorem i właścicielem jest Klaiski Okręgowy Związek Żeglarski zrzeszający 13 klubów wodnych z terenu całego województwa.
Kosztowała owa „Kalisia” – dziś uśmaić się można – nieco tylko ponad 2 miliony złotych, a jest ot przecież jacht typu „taurus” z 14 kompletami żagli typu „Marconi”. Ma 10,5 m długości, 3,7 m szerokości, 1,9 m zanurzenia, 49 m powierzchni żagla i stacjonuje między sezonami na przystani szczecińskiej „Pogoni” pod bacznym okiem komandora teog klubu kaliszanina zresztą Władysława Przysieckiego.
„Między sezonami” – gdyż od czerwca do września odbywa kilka rejsów bałtyckich, w których uczestniczą członkowie klibów wodniackich z województwa.
Jacht jest już porządnie wyeksploatowany. Co roku przechodzi gruntowną konserwację. Żeglarze dbają o jego stan ale ile jeszcze przed „Kalisią” sezonów? Kto wie, czy nie 2-3 tylko. Jacht jest drewniany, a przecież drewno nie jest budulcem zbyt wytrzymałym i odpornym w eksploatacji.
We wrześniu od 7 do 12 „Kalisię” powierzono żeglarzom z klubu „Delfin” przy kaliskiej WSK „PZL”. Rejs nieiwele miał wspólnego z egzotyką – trasa wiodła wzdłuż wybrzeży NRD i RFN do południowych granic cieśniny Kattegat i z powrotem. Popłynęło nas ośmiu pod wodzą kapitana Krystiana Winklera i oficerów I – Edwarda Jegiełło, II – Waldemara Karpińskiego i III – Zbigniewa Kościeleckiego.
Jak się okazało, nawet taki, niedaleki rejs potrafi jednak zgotować nie byle jaie emocje. Emocje te zaczęły się, gdy tylko pod żaglami wypłynęliśmy ze Świnoujścia. Wiatr o sile 4-6 w skali Beauforta przyniósł od razu przykre sztormy, krótka fala wygnała prawie całą załogę pod pokład. Kto nie chorował – pracował za dwóch. Jedyne korzyści z morskiej choroby, to oszczędności w magazynie żywnościowym…
Gdyby ktoś nie znający „Kalisii” znalazł się na jej pokładzie, zdziwiłaby go spora ilość elektronicznych przyrządów pomiarowych. Z całej tej elektroniki działa jednak tylko sonda. Co prawda, doświadczony żeglarz powinien radzić sobie na takim akwenie nawet z kompasem tylko i mapą, ale skoro już te wszystkie cudeńka zainstalowano…
Wreszcie, po 3 dniach kiwania – Flensburg, miasto położone tuż przy granicy duńskiej, w głębi Półwyspu Jutlandzkiego. Dpoływa się tu wąską zatoką. Zatłoczone nabrzeże, jachty w rozmaitych kolorach, więcej ich chyba we flensburskim porcie niż w całej Polsce. Niezwykle są tu w RFN popularne kompleksy klubowe „Marina”. Mogą z nich korzystać wszyscy żeglarze. Tuż po wyjściu z jachtu można odpocząć, wziąć kąpiel, dokonać nawet skomplikowanych remontów. Bardzo życzliwy nam bosman z Klubu, jak się później okazało – zamożny przedsiębiorca, chętnie pomaga we wszystkich kłopotach. Demokracja wśród żeglarzy – całkowita.
Zwiedzamy miasto i już nazajutrz cumujemy w Eckerfiordzie. Jeszcze jeden dzień i jesteśmy w Kilonii. Tu spotykamy kilku Polaków, nawet kaliszan, którzy próbują interesów w strefie wolnocłowej. Niektórym powodzi się nieźle, większość – wegetuje od „geszeftu” do „geszeftu”. Mizernego wzrostu rodak zwierza się, że pracuje jako „wykidajło” w dyskotece. Nie dowierzam i – jak się okazuje – mam rację. – Jego kompan niedyskretnie denuncjuje: – jest wykidajłą ale w domu publicznym – Taki mikrus – dziwię się… – Ma pistolet gazowy i solidną pałkę – odpowiada.
W supersamie – nieprzyjemna przygoda. Kolega kupuje nożyk do golenia i przy wyjściu zaczepia nas sklepowy detektyw. Niestety, zwróciliśmy jego uwagę gdyż…rozmawialiśmy po polsku. Całe szczęście, że kolega nie wyrzucił wydruku komputerowego dowodzącego, że zapłacił za towar. Traktowano nas obcesowo, póki z potoku trajkotania detektywa nie wyłowiłem słowa „azyl”. Nie, my nie azylanci, my jesteśmy turystami – protestuję. Wtedy zaczęli na sprzepraszać. Dobre i to.
Do Hamburga nie płynemy, bo można tam dotrzeć jedynie na silniku. Mamy oczywiście silnik volco penta, ale skąd paliwo…? Po trzech dniach – odpływamy z Kilonii. Pogoda już lepsza. Płyniemy wzdłuż wybrzeży NRD. Tu trzeba uważać, straż przybrzeżna nie żartuje, łatwo narazić się na zatrzymanie przez któryś z kutrów ochrony nabrzeża…
Wracamy zmęczeni, a przecież trzeba jeszcze doprowadzić jacht do porządku, jak zresztą po każdym rejsie. To obowiązek wobec kolegów z innych klubów i choć nasz rejs jest ostatni w sezonie, pucujemy „Kalisię” tak, by lśnił każdy element. W takim stanie przejęliśmy zresztą jacht po poprzednim rejsie. I jak zwykle dziwimy się sami sobie: Podróż bynajmniej nie egzotyczna, krótka. Namęczy się człowiek i nie wyśpi. O korzyściach materialnych nie ma co mówić, nie jesteśmy krezusami – a jednak wiemy, że za rok znów ustawimy się w kolejce do następnej podróży. Nawet takiej jak ta – krótkiej i na Bałtyku. To chyba ten bakcyl…
Po powrocie dowiadujemy się, że Mieczysław F. Rakowski został premierem. To dobra wiadomość. Można spytać co ma piernik do wiatraka. Ano, ma. Premier Rakowski jest od 3 lat prezesem Zarządu Głównego Polskiego Związku Żeglarskiego. Dzeięki jego inicjatywie trwają już przygotowania do zainstalowania w Polsce kompleksów klubowych „Marina”. Nie mamy nic przeciwko temu, by żeglarskie lobby nabrało wiatru w żagle…
Zostaw Komentarz